mio
Senior
Dołączył: 18 Wrz 2006
Posty: 453
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 18:04, 17 Kwi 2007 Temat postu: Diamenty w Indiach są wieczne |
|
|
Diamenty w Indiach są wieczne
Maciej Kuźmicz, Surat2007-04-15, ostatnia aktualizacja 2007-04-15 19:12
Jest tylko jedno miejsce na świecie, gdzie codziennie chodzi 10 tys. facetów, z których każdy nosi w kieszeni sporo ponad 100 tys. dol. Wall Street? Pudło. To Mahidharpura, czyli Targ Diamentów w indyjskim mieście Surat
[link widoczny dla zalogowanych]
Fot. Albert Zawada / AG
Szlifierze z fabryczki w Suracie. Każdy z nich w 12 godzin może obrobić 150 kamieni. Dostają po 100-240 dol. miesięcznie. - Ludzie ze stanu Gudżarat mają dar boży, nikt inny tak jak oni nie potrafi polerować - mówi dyrektor fabryczki Shamjibhah
GALERIE ZDJĘĆ
Narodziny brylantów (13-04-07, 22:49)
[link widoczny dla zalogowanych]
Jest czysty, czyściutki jak łza. Zobacz tylko, jak lśni! - mówi Vipyul Jisaheb i wprawnym ruchem specjalnych szczypców podnosi kamień. W ostrym świetle kwarcowej świetlówki niewielki diament lśni zupełnie jak uśmiech Vipyula. Hindus szybko obraca kamień, a potem podaje lupę klientowi.
- Piękny. Idealny szlif, żadnych zanieczyszczeń, żadnych wad. Tylko tysiąc dolarów, i jeszcze możemy się targować! A może chcesz zobaczyć większe, takie za dziesięć tysięcy? - i z pytającą miną kiwa ręką na handlarzy, którzy tłoczą się w drzwiach mikroskopijnej komórki przy jednej z uliczek Mahidharpury - Targu Diamentów.
Surat, miasto diamentów
Jesteśmy prawie 300 km od Bombaju, w stanie Gudżarat. W Suracie mieści się największy na świecie bazar z diamentami; jest tu również najwięcej szlifierni tych kamieni. Codziennie przychodzi tutaj 50 tys. handlarzy i pośredników, żeby sprzedawać diamenty.
I tu się je właśnie kupuje: w pokoiku o szerokości półtora metra z oknem na Mahidharpurę, za wytartym stołem, na którym stoi lampa. Za stół wciskają się sprzedawca i kupujący, a w drzwiach tłoczą się brokerzy. To oni, w białych koszulach, kręcą się po całym targu, piją herbatę, nawołują się, ale przede wszystkim - szukają klientów. Kiedy tylko zobaczą potencjalnego kupca w jednym z setki małych sklepików należących do pośrednika, natychmiast się doń zbiegają. Tłoczą się, pośrednik wpuszcza kilku, a wybrańcy otwierają przetłuszczoną portmonetkę i wyciągają złożone w ósemkę papierki, w których są diamenty.
- Mamy wszystko. Szlif okrągły, owalny, w kształcie serca, czysty, brązowy? Będzie, jaki tylko chcesz. Wszystko jest kwestią ceny - wyjaśnia Jitendra Patel, właściciel sklepiku, w którym diamenty pokazuje Vipyul Jisaheb. Klient ogląda, sprzedawca zachęca, a później targuje się zażarcie. Jeśli broker ma szczęście, wraca na rozprażoną słońcem ulicę z tysiącem dolarów w kieszeni, a klient - z diamentem owiniętym w pergamin. - Samych brokerów jest około dziesięciu tysięcy i każdy chce sprzedać to, co ma. Ja jestem tylko pośrednikiem. Daję brokerom miejsce do zawarcia transakcji i gwarancję, że diamenty są dobre. Za to dostaję jeden procent prowizji - mówi Patel.
Czy to nie za mało? - Nie przy większych transakcjach, a takimi zajmuję się przede wszystkim - mówi 40-letni pośrednik i uśmiecha się tajemniczo. Nie chce mówić o sumach, ale daje do zrozumienia, że transakcje na kilka-kilkanaście milionów rupii (1 dolar kosztuje ok. 42 rupii) zdarzają się nie tak znowu rzadko. A jest tylko jednym z kilku tysięcy pośredników na Mahidharpurze.
Hindusi w lśniącym biznesie
Chyba nikt, kto dziś kupuje diamentowy pierścionek czy kolię, nie zdaje sobie sprawy z tego, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć kamienie były szlifowane właśnie... w Indiach! Ten kraj to bowiem nie tylko potęga w zakresie centrów usług, które rosną jak grzyby po deszczu. Jest też potentatem w eksporcie małych oszlifowanych diamentów, o wadze do jednego karata (karat to 0,2 grama). Aż 90 proc. wszystkich diamentów na świecie jest szlifowanych właśnie w Indiach. Co roku wartość luksusowego biznesu rośnie - Indie w ub.r. wyeksportowały oszlifowane diamenty za ponad 8 mld dol. I choć gonią ich Chiny, na razie Hindusi są bezkonkurencyjni.
- To niezły interes. Kamienie są piękne, czyste, każdy jest inny. Trzeba tylko umieć znaleźć klientów i uważać na szalonych handlarzy. Ci z Afryki są najgorsi, bo niebezpieczni. Często mają broń, nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Chcą sprzedać szybko. Ale jakoś sobie od tylu lat radzimy - opowiada Patel, mrużąc porozumiewawczo oko.
Jego ojciec miał jedną z największych szlifierni diamentów w Suracie, założył ją jeszcze w latach 60. Później sprzedał fabryczkę i zajął się tylko pośrednictwem w handlu. Dlaczego? - Przy polerowaniu diamentów traci się ponad 60 proc. ich masy. Handel opłaca się znacznie bardziej - mówi Patel.
Większość szlifierni jest właśnie w Suracie - kiedy okazało się, że w Indiach jest tania, szeroko dostępna siła robocza, a handlarzom kamieni nie opłaca się zatrudnianie szlifierzy z Europy, ich miejsce zajęli Hindusi. Diamentowy biznes zaczął rozkwitać w stanie Gudżarat na początku lat 60. Prawdziwy boom zaczął się jednak pod koniec lat 80.
Dlaczego akurat Surat? - Jest blisko Bombaju, najważniejszego ośrodka gospodarczego w Indiach, i ma niezbędną armię ludzi - mówi Patel.
Ta armia pracuje bez szemrania po 12 godzin dziennie (z przerwą na lunch), w ponad 10 tys. szlifierni. Każdy ze szlifierzy zarabia od 4 do 10 tys. rupii miesięcznie (100 do 240 dol.). To całkiem sporo jak na Indie. Kształcenie szlifierzy trwa przynajmniej rok i opłaca się płacić im nieco więcej niż zwykłym robotnikom.
W Suracie są takie szlifiernie, które wyposażeniem przypominają najnowsze laboratoria na świecie. Ale większość to manufaktury, gdzie w ciemnych pokojach, przy ostrym świetle lamp kwarcowych, przy stołach z wiertłami siedzą szlifierze i kształtują surowy kamień. Wycinają w nim 56 fasetek, czyli ścianek - i wtedy diament zmienia się w brylant.
Jak się tnie najtwardszy kamień
Wejście do jednej z fabryczek w dzielnicy szlifierzy można spokojnie pomylić z klatką schodową zwykłego, brudnego czteropiętrowego bloku w Suracie. Nie ma straży, nie ma pancernych drzwi. Wystarczy minąć sprzedawcę gorącej herbaty z mlekiem (szklanka za 5 rupii), wspiąć się po schodach, które nie widziały szmaty od bardzo dawna - i trafia się do szlifierni. Tam leżą diamenty warte nierzadko i 5 mln dol. Kamienie nabierają tu kształtu i blasku, jakim później będą lśniły na niejednym dekolcie podczas ekskluzywnych przyjęć.
- Tu jest bezpiecznie, nie trzeba się obawiać kradzieży. Wszyscy, którzy dla mnie pracują, są z tej samej wioski. Z mojej wioski, więc nikt mnie nie oszuka. Poza tym bez Jitendry Patela nikt by tu nie trafił, prawda? - mówi Shamjibhah, dyrektor fabryczki. Zbliża się do sześćdziesiątki, w tym biznesie pracuje od ponad 25 lat.
Na trzech piętrach jego fabryczki pracuje sto osób. Codziennie każda z nich w ciągu 12 godzin może obrobić około 150 kamieni. Przy stołach pochylają się mężczyźni i, patrząc przez lupę, wiertłami szlifują diamenty. Wiertła napędzane silniczkami elektrycznymi obracają się w specjalnych statywach. Obok stoją wiaderka z wodą - tam szlifierz chłodzi gorące od cięcia ostrza. Wszędzie widać smar, tłuszcz, pot. Diamenty - małe drobinki - nie błyszczą w ciemnych salkach. Są tak małe, że ich nie widać, i gdyby szef nie pokazał obrabianych kamieni, fabryka nie różniłaby się od fabryki śrubek.
Każdy z pracowników dostaje surowy kamień, w którym wycina 28 fasetek. Potem oddaje go koledze, który wycina pozostałe powierzchnie. - Lewa strona sali tnie górę kamienia, prawa - dolną. W ten sposób się specjalizują. To przyspiesza pracę - wyjaśnia właściciel. - Trudno wyjaśnić, dlaczego akurat w Suracie są szlifiernie i targ. Ludzie z Gudżaratu mają po prostu dar Boży i nikt inny tak jak oni nie potrafi polerować. Liczą się precyzja, pilność, no i dobre oczy. Oczy są ważne, bo pomimo tego, że oczywiście używa się specjalnych szkieł do powiększania, kamienie są naprawdę małe - mówi Shamjibhah. Większość diamentów, którymi zajmują się szlifierze, ma po obrobieniu wielkość główki od szpilki. Takie wędrują do specjalnej kąpieli w roztworze kwasu.
Kiedy będą już po obróbce, Shamjibhah zabierze je do siebie do biura, gdzie z synem i dwoma najbliższymi współpracownikami zajmą się sortowaniem. Czterech mężczyzn w dusznym pokoju przesiewa oszlifowane diamenty przez specjalne metalowe sitka, jak piasek. Specjalnymi szczypcami wybierają największe egzemplarze. Wiatrak pod niskim sufitem rozgarnia gorące powietrze. Na stole leżą diamenty za kilkadziesiąt milionów rupii. To suma niewyobrażalna dla szlifierzy, którzy pracują tuż za drzwiami.
Przesortowane diamenty Shamjibhah spakuje w pergaminowe papierki i zaniesie na bazar, gdzie trafią do wyświechtanych portmonetek brokerów.
- Nie boi się pan?
- Nie, skąd. Od lat tak je noszę.
- Nawet milion dolarów?
- Zdarzało się i więcej. Tutaj są bezpieczne - mówi właściciel i pokazuje specjalną kieszonkę wszytą w podkoszulek opięty na sporym brzuchu.
- Nie dadzą rady mi tego zabrać - mówi i uśmiecha się szeroko.
W Suracie większość diamentowego biznesu opiera się na wzajemnym zaufaniu: pośrednicy ufają szlifierzom, na rynku nie zdarzają się napady - zapewniają zgodnie pośrednicy i szlifierze. To fenomen - bo sumy, którymi obraca się codziennie na Targu Diamentów, są zawrotne.
Kto zarobi na lśnieniu
Co dzieje się po udanej transakcji na Mahidharpurze?
Jubilerzy z Londynu, Moskwy, Nowego Jorku czy Warszawy oprawią kamienie i zarobią krocie na ich sprzedaży.
A szlifierze z Suratu nadal będą zarabiać do 10 tys. rupii, czyli mniej, niż kosztuje jednokaratowy czysty diament.
Brokerzy z Mahidharpury nadal będą obracać w dłoniach portmonetki pełne kamieni.
Patel będzie nadal czekał na kolejnych klientów w swojej komórce, pod ołtarzykiem na szczęście i portretami przodków. Tak jak kiedyś jego ojciec będzie się zajmował diamentami - nie chce robić nic innego.
- Bo to jest piękny biznes. Dosłownie.
Nie musi się obawiać, że będzie miał kłopoty z prowadzeniem interesu. Bo trudno sobie wyobrazić, żeby kobietom na całym świecie nagle przestał się podobać ten blask, który jego sprzedawca Vipyul potrafi tak dobrze wydobyć pod kwarcówką przy rozwrzeszczanej, kolorowej ulicy w Suracie.
Od kopalni do naszyjnika
Indie to historyczna ojczyzna diamentów - do XVIII wieku nikt nie sądził, że te kamienie występują gdziekolwiek indziej. Stamtąd pochodzi m.in. 105-karatowy Koh-i-Noor, jeden z najsłynniejszych diamentów na świecie, o który walczyli władcy Indii. W końcu znalazł się on wśród klejnotów dworu brytyjskiego.
Dziś największe kopalnie diamentów znajdują się w Australii, Kongu, RPA, Rosji, Botswanie, Brazylii. To właśnie stamtąd nieobrobione kamienie płyną do światowych centrów przemysłu diamentowego - przede wszystkim do Antwerpii. Tylko 20 proc. wydobywanych diamentów nadaje się do celów jubilerskich. Co roku wydobywa się ich na świecie ok. 26 ton (130 mln karatów). W sumie nieobrobione kamienie są warte ok. 9 mld dol.
Kamienie muszą mieć świadectwo pochodzenia - by dowieść, że z ich sprzedaży nie finansuje się np. wojen w Afryce. Potem kamienie lecą do szlifierzy, lądują najczęściej w Bombaju. W końcu trafiają do fabryczek w Suracie, gdzie są szlifowane. Kiedy z nich wrócą, zajmą się nimi jubilerzy - oprawią je, tworząc pierścionki, kolie, kolczyki.
W ocenie jakości kamienia rozpatruje się tzw. 4C: carat (wagę), cut (szlif), clarity (czystość), color (barwę).
Źródło:
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy
|
|